W 1996 roku porwaniem i zamordowaniem 10-letniego Olka Ruminkiewicza z Konia żyła cała Polska. Śmierć dziecka zawsze wywołuje wielkie emocje, ale w tym przypadku opinię publiczną szczególnie poruszył fakt, że mordercą okazał się sędzia sądu okręgowego w Koninie. Jego ojciec był prezesem sądu okręgowego, brat notariuszem, a żona lekarzem pediatrą.
Morderca trafił za kraty na ćwierć wieku . Niedawno opuścił więzienie po odbyciu pełnych 25 lat. W 1999 roku sąd cywilny wydał jeszcze wyrok nakazujący zapłatę 100 tysięcy złotych dla ojca zamordowanego Olka. Przebywający w więzieniu zabójca zapłacił tylko 1400 złotych. Dług z odsetkami urósł do 400 tysięcy.
Ta tragedia rozpoczęła się 22 stycznia 1996 roku. Olek po szkole przybiegł do domu wrzucić tylko plecak do swojego pokoju. W biegu pozdrowił matkę i krzyknął, że idzie do salonu gier komputerowych. To był jeszcze czas, gdy do naszych domów wchodziły dopiero komputery. Nie każdego było stać na drogi sprzęt, dlatego w całym kraju jak grzyby po deszczu wyrastały kafejki internetowe. W lokalu można było serfować po sieci, ale młodzież przychodziła tu przede wszystkim, aby pograć w gry komputerowe.
10-letni Olek był jak inni jego rówieśnicy. Świat komputerów oczarował go, ale potrafił znaleźć czas na inne zajęcia. W szkole nie sprawiał problemów, uczył się dobrze. Dodatkowo miał bzika na punkcie piłki nożnej. Był kibicem lokalnego Górnika, a na boiskach europejskich kibicował drużynie z Barcelony. Miłością do futbolu zaraził się od swojego ojca. W przyszłości chciał zostać zawodowym piłkarzem. Zapisał się nawet na dziecięcej sekcji piłki nożnej lokalnego klubu. Niestety zdążył być tylko na jednym profesjonalnym treningu.
Przyjaciel rodziny
Po wyjściu z domu chłopak zaginął. Gdy rozpoczęły się poszukiwania, kilka osób potwierdziło, że chyba widzieli go w salonie gier. Ktoś mówił o siłowni, ale pewności nie było.
W tamtym okresie miejski monitoring nie istniał, chłopak nie miał telefonu komórkowego. Poszukiwania były o wiele trudniejsze niż w dzisiejszych czasach.
Gdy Olek nie wrócił wieczorem, zaniepokojeni rodzice poinformowali policję. Znajomi i przyjaciele rozpoczęli poszukiwania na własną rękę. Rozklejane były plakaty z podobizną chłopaka.
Drugiego dnia od zaginięcia Olka w domu chłopca zadzwonił telefon. Atmosfera była nerwowa. Każdy dźwięk dzwonka oznaczał nadzieję. Ojciec podbiegł do telefonu i usłyszał po drugiej stronie szybko wypowiedziane zdanie:
– W kaplicy czeka na ciebie ważna informacja – zaskoczony Wojciech Ruminkiewicz nie zdążył zadać pytania. Usłyszał trzask odkładanej słuchawki. Ubrał się szybko i pobiegł do kaplicy, o której była mowa.
Serce ojca zabiło mocniej, okazało się, że list napisał porywacz dziecka, więc chłopak żyje – pojawiła się nadzieja.
Nieznany sprawca za życie dziecka zażądał 100 tysięcy złotych, zakazał kontaktu z policją i zażądał, aby pieniądze pozostawić na przystanku PKS w miejscowości Białobłota.
Wojciech Ruminkiewicz zdecydował się pieniądze przekazać. Niełatwo było z dnia na dzień zorganizować taką sumę, ale z pomocą przyszła rodzina i przyjaciele.
Policja nie została poinformowana o okupie, ale na szczęście kryminalni trzymali rękę na pulsie. Ich zainteresowanie wzbudził Krzysztof Fret. – przyjaciel rodziny. On też zabrał pozostawiony na przystanku okup. Policjanci nie zatrzymali go od razu, a sprytny przestępca zorientował się, że jest śledzony. Postanowił zawieźć pieniądze do domu Ruminkiewiczów.
– To jest złe miejsce na przekazanie okupu, każdy może zabrać z przystanku pieniądze – powiedział do zaskoczonego ojca. Krzysztof Fret., gdy zabrał okup zauważył, że jest śledzony przez podejrzany samochód.
– Policja – domyślił się bez trudu. Znalazł się w beznadziejnym położeniu, dlatego szybko zmyślił historię o złym miejscu dla przekazania pieniędzy. Należał do kręgu przyjaciół rodziny wtajemniczonych w historię okupu. Sam nawet dołożył niewielką sumę.
Policja nie dała się nabrać. Krzysztof Fret. trafił do aresztu.
Opętany hazardem
Przez pierwsze dwa miesiące od zatrzymania nie przyznawał się do porwania Olka. Twierdził, że postanowił wykorzystać zniknięcie chłopca do wyłudzenia pieniędzy. Był chorobliwym hazardzistą i miał spore długi.
Śledztwo stanęło w martwym punkcie. Policjantom nie udało się natrafić na ślad chłopca. Ojciec zaginionego dziecka z przerażeniem obserwował poczynania policji i prokuratury. Miał coraz więcej podejrzeń, że ktoś pomaga aresztowanemu sędziemu ukrywać prawdę.
Zdesperowany Ruminkiewicz zwrócił się o pomoc do Prokuratury w Poznaniu. Sprawą zajął się Andrzej Laskowski i jeszcze raz dokładnie przejrzał zgromadzony materiał dowodowy. Zarządził dodatkowe badania. Przede wszystkim samochód zatrzymanego miał zostać dokładnie sprawdzony pod kątem materiału biologicznego pozostawionego podczas przewożenia zwłok Olka.
Krzysztof Fret. – widząc, że roztoczony nad nim parasol ochronny konińskiego wymiaru sprawiedliwości się skończył – postanowił przyznać się do porwania i morderstwa.
Okazało się, że okrutny kat udusił chłopca kablem od magnetowidu już pierwszego dnia porwania. Uprowadzenie Olka nie stanowiło dla niego żadnego problemu, ponieważ był częstym gościem w domu Ruminkiewiczów i dziecko miało do niego zaufanie.
Cała historia z okupem została wymyślona. Ciało już dawno leżało w studni w opuszczonym sadzie pod Tuliszkowem, a porywacz realizował swój zwyrodniały plan. Dla odwrócenia uwagi pomagał w poszukiwaniach, a nawet wspomógł drobną kwotą, kiedy rodzina zbierała pieniądze na okup.
Osoby, u których miał spore długi, zeznały potem, że obiecywał oddać pieniądze po 22 stycznia 1996 roku. Był to dzień porwania chłopca, a więc nie można mieć żadnych wątpliwości, w jakim celu dziecko zostało uprowadzone. Od samego początku chodziło tylko o pieniądze.
Uniki mordercy
Tak okrutna zbrodnia i niski cel, którym kierował się przestępca, musiały poruszyć mieszkańców Konina. Na murach zaczęły pojawiać się szubienice z nazwiskiem mordercy, i żądania kary śmierci, ale prawo w Polsce zostało zmienione. Morderca miał szczęście, w tamtym czasie najwyższym wymiarem kary było 25 lat pozbawienia wolności. Karę dożywocia wprowadzono dopiero po kilku miesiącach od wyroku skazującego Krzysztofa Freta.
Pogrążony w rozpaczy ojciec chłopca nie załamał się. Co prawda jego małżeństwo rozpadło się, ale on postanowił walczyć o prawa osób pokrzywdzonych. Założył Ogólnopolskie Stowarzyszenie Rodzin Zamordowanych Dzieci.
– Wspieramy się wzajemnie, spotykamy raz do roku i płaczemy – mówi pan Wojciech – Mordercy mają w więzieniu wsparcie od państwa, wyżywienie, ciepłą celę, ubrania i opiekę medyczną, a rodzice zamordowanych dzieci są pozostawieni sami sobie. Ich świat się zawalił, tracą pracę, rodzinę i żyją często z marnych rent. To się musi zmienić.
W 1999 roku udało się w sądzie wywalczyć od mordercy 100 tysięcy złotych odszkodowania. Co z tego, jeśli przez lata zdołał on zapłacić tylko 1400 złotych. Przebywając w więzieniu, pracował jako krawiec, ale gdy tylko komornik zaczął zabierać mu pieniądze z wypłaty, od razu przestał pracować. Przez lata dług urósł aż do 400 tysięcy.
Doskonała okazja do zapłaty odszkodowania pojawiła się, gdy zmarli rodzice mordercy. Pozostawili po sobie znaczny majątek: trzypokojowe mieszkanie, działki budowlane i kilka cennych samochodów. Niestety morderca wolał niezgodnie z prawem zrzec się spadku niż spłacić dług. Cały majątek odziedziczył jego brat. Takie zachowanie powinno być szczególnie napiętnowane, ponieważ brat jest notariuszem i doskonale powinien orientować się w przepisach.
Morderca Krzysztof Fret. nie został wydziedziczony ani uznany za niegodnego dziedziczenia. Spadku zrzekł się zwykłym pisemnym oświadczeniem, sporządzonym w więzieniu. Nawet nie zatroszczył się o swój zachowek, który zawsze przysługuje w takich przypadkach.
Sprawa trafiła do sądu w Koninie. Ku zaskoczeniu pokrzywdzonego Wojciecha Ruminkiewicza, sąd nie dopatrzył się w takim działaniu niczego niezgodnego z prawem.
Wyrok został zaskarżony i dopiero sąd w Poznaniu po zapoznaniu się z aktami – w lutym tego roku – dopatrzył się dużych nieprawidłowości w pracy Sądu Rejonowego i zwrócił sprawę do ponownego rozpatrzenia.
– Pieniądze nie są tu najważniejsze. Życia mojemu dziecku nic nie wróci, ale chodzi o zwykłą ludzką przyzwoitość – tłumaczy ojciec Olka, który po 25 latach ciągle musi wracać do bolesnych wydarzeń – Te pieniądze nie są dla mnie. Co roku dla dzieci organizuję turniej piłkarski imienia Olka Ruminkiewicza. Niech inne dzieci skorzystają.